Rok 2010. Czyli jeszcze te czasy, kiedy robiono samochody dla ludzi, którzy lubią, żeby im silnik odpowiadał na gaz, a nie żeby im aplikacja mówiła, że właśnie ruszyli z parkingu.
2.0 benzyna – wolnossący, bez cudów, bez turbo, bez problemów. Silnik jak zen – nie krzyczy, nie dymi, nie bierze oleju. Przebieg 138 000 km, czyli tyle, ile się przejeżdża przez 15 lat, jeżdżąc normalnie. Nie na Uberze. Nie w rajdzie.
Auto kupione w polskim salonie. Od początku w tych samych rękach – najpierw leasing na firmę, potem wykup prywatny, a później dopisany współwłaściciel. W papierach coś się zmieniało, ale użytkownik od zawsze ten sam.
Serwisowane w ASO, póki miało sens, potem też nie po taniości. Mechanicznie – książkowo. Chodzi jak należy, skrzynia manualna, sprzęgło w porządku, zawieszenie bez stuków.
Ale nie będę ściemniał: lakier swoje widział. Auto parkowało w mieście, a to znaczy – przycierki, rysy, zmatowienia. Nie, nie po stłuczkach, nie po dzwonach. Po życiu. Nie naprawiane u Pana Mietka szpachlą – wszystko jak jest, na zdjęciach. Jeśli szukasz nówki z salonu, to tam jest właśnie salon. A tu – auto używane.
Wersja Executive, czyli wszystko, co wtedy mogli wsadzić – automatyczna klima, tempomat, elektryka szyb i lusterek, ksenony, radio gra jak trzeba, wnętrze zadbane, czyste. Bez januszowych przeróbek.
Na plus:
- wymienione tarcze i klocki - przebieg ok 2 tys. km
- opony całoroczne Good Year Vector 4 Seasons – przebieg ok. 10 tys. km
- świeży przegląd - maj 2025
- OC aktualne
Mechanicznie jak nowa, lakier jednak używany – cena odzwierciedla prawdę, nie bajki.
Nie oddaję za darmo, bo to porządne auto, a nie padlina po flocie. Nie żyję z handlu, nie sprzedaję co pół roku. Sprzedaję, bo kupiłem coś nowszego. Ale żal jest, bo to naprawdę dobre auro.
Cena: 39 900 zł, do lekkiej rozmowy – przy aucie, nie przez telefon.